Malwina Kopron, brązowa medalistka igrzysk olimpijskich w Tokio, jeszcze na gorąco dzieli się z naszą redakcją swoimi wrażeniami z olimpijskich zmagań.
Jak się czuje „księżniczka rzutu młotem” z brązowym medalem?
Czuję się wspaniale (śmiech). Fajnie że zostałam nazwana księżniczką rzutu młotem. A być medalistką igrzysk to naprawdę cudowne uczucie. Dla mnie jest to podsumowanie dwunastu lat ciężkiej pracy i wielu wyrzeczeń. Nieraz ludzie pracują całe życie, poświęcają całą swoją karierę, by wywalczyć upragniony medal i go nie zdobywają. A ja zapisałam się na kartach historii polskiego sportu. To wielkie szczęście i wyróżnienie dla mnie.
To Twój pierwszy medal olimpijski. Czy od początku wierzyłaś, że możesz stanąć w Tokio na podium?
To mój pierwszy medal, ale mam nadzieję że nie ostatni. Patrząc na moją dyspozycję w tym sezonie i wysokie lokaty osiągane podczas startów, można było spodziewać się tego medalu. Wiedziałam, że będzie o to naprawdę ciężko, ale jechałam do Tokio z bojowym nastawieniem i świadomością, że stać mnie na to, by ten cel osiągnąć.
Sam konkurs finałowy nie wydawał się być łatwy. Pierwszy rzut w siatkę - jak mówiłaś wystąpił problem z rączką. Zachowałaś jednak stalowe nerwy i później pokazałaś, że z każdym rzutem w tym konkursie się rozkręcasz…
Finał był bardzo ciężki. Tak naprawdę bardziej stresowałam się przed eliminacjami, niż w finale. Tu wiedziałam, że muszę zachować zimną krew i koncentrację. Tak jak wspomniałeś, pierwszy rzut był nieudany, jednak nie z mojej winy. Między trzecim, a czwartym obrotem poczułam, że rączka pęka. Gdybym nie odpuściła, młot mógłby pęknąć i tym samym doprowadzić do urazu, który wyeliminowałby mnie z walki o medale. Miałam świadomość, że jestem bardzo dobrze przygotowana do tych zawodów i wiedziałam, co mam zrobić w następnych rzutach. Po oddaniu drugiego rzutu na ponad 73 metry wiedziałam, że da mi awans do wąskiego finału, a później nie pozostało mi nic innego jak odpalić rakietę (śmiech). W czwartej serii poprawiłam swój rezultat na ponad 74 metry, a potem nadeszła ta piąta kolejka. Ile ja energii włożyłam w ten rzut, to chyba było widać po mojej radości. To był konkurs na wysokim poziomie i klepię się po plecach, że udało mi się tak dobrze w nim zaprezentować.
Jak wiele w trakcie przygotowań do takiej imprezy sportowiec musi poświęcić na przygotowanie mentalne?
Osobiście uważam, że przygotowanie mentalne jest równie ważne jak przygotowanie fizyczne. Przekonałam się o tym na własnej skórze, że można być w znakomitej formie, a pojechać na zawody i być tak zestresowanym, że nie jesteś w stanie pokazać tej dobrej dyspozycji na zawodach. W tym roku wiele czasu poświęciłam na pracę z psychologiem, dlatego byłam świetnie przygotowana na każdą sytuację. Może nie na to, że mi pęknie rączka (śmiech), ale nawet gdybym miała dwa pierwsze rzuty spalone to i tak wiedziałam, że w trzecim rzuciłabym daleko.
To były Twoje drugie Igrzyska Olimpijskie w życiu. Jak one wyglądały z perspektywy sportowca?
To były bardzo specyficzne Igrzyska, ponieważ spędziliśmy je w wiosce olimpijskiej. Nie mogliśmy zwiedzać miasta nawet po starcie, więc cały tydzień tam spędzony kursowaliśmy między stadionem lekkoatletycznym, a wioską olimpijską. Jednak ja te zawody zapamiętam na długo. Nie ze względu na to, że zdobyłam medal, czy że odbywały się w trakcie pandemii, ale ze względu na panującą atmosferę w naszej ekipie. Wszyscy wspieraliśmy się nawzajem. Nie do opisania jest euforia jaka panowała w naszym obozie po każdym zdobytym medalu.
Było to szczególnie widać w trakcie transmisji telewizyjnych, kiedy pokazywano Was na trybunach. Czy uczestnictwo w igrzyskach bez kibiców jeszcze bardziej scaliło polską reprezentację?
Myślę, że brak kibiców i przebywanie w zamknięciu mogło mieć duży wpływ na to, że pomiędzy nami narodziły się więzi i panowała taka atmosfera. Wszystkie nasze emocje były skumulowane na wiosce olimpijskiej i stadionie. Nie mieliśmy żadnych pokus żeby pojechać zwiedzić miasto, czy też wybrać się do restauracji, bo było to zakazane. Człowiek myślał wyłącznie o tym, że będziemy kibicować naszym. Na konkurs rzutu młotem mężczyzn zabrałam swój brązowy medal. Trzymałam go w rękach i wiedziałam, że te zawody będą dla nas znakomite (złoty i brązowy medal przyp. red.).
W rodzinnych Puławach oraz w Lublinie, gdzie studiujesz powitało Cię mnóstwo osób, które chciały pogratulować Ci sukcesu. Jakie to uczucie być witanym przez tak wiele osób?
To cudowne uczucie i jestem wdzięczna że udało się zorganizować takie spotkania. Nie spodziewałam się tylu osób. Myślałam, że będzie ich trzy razy mniej. Kiedy zobaczyłam osoby skandujące moje imię i nazwisko to się popłakałam. Bardzo mnie wzruszają takie momenty i cieszę się, że ten sukces został doceniony.
Podczas transmisji często widzieliśmy Twojego trenera i jednocześnie dziadka siedzącego obok Szymona Ziółkowskiego, trenera Pawła Fajdka. Czy Wy wspólnie podpowiadaliście sobie co należy poprawić?
W tym roku przez cały okres przygotowawczy współpracowaliśmy z Szymonem Ziółkowskim i Pawłem Fajdkiem. Jeździliśmy razem na zgrupowania i wspólnie pracowaliśmy nad tym, żeby poprawić i udoskonalić technikę rzutu. W tym roku wygląda to dużo lepiej, ale czuję, że jest jeszcze zapas. Stać mnie na rzuty w granicach 77-78 metrów i to w tym roku. Szymon dużo mi pomógł i doradził, a także uspokajał dziadzia, bo na pewno w nim te emocje buzowały (śmiech). To nasz wspólny sukces.
Na koniec naszej rozmowy chciałbym niejako przekazać Tobie pałeczkę abyś mogła podziękować wszystkim kibicom Grupy Azoty za kibicowanie Tobie w trakcie Igrzysk…
Ja chciałam naprawdę od serca podziękować wszystkim, którzy wstali w nocy i oglądali moje ciężkie eliminacje oraz tym którzy śledzili mój finał. Otrzymałam mnóstwo wiadomości również od pracowników Grupy Azoty, że płakali razem ze mną. Wiem, że jestem trochę zbyt wrażliwa, ale nie mogę tych emocji trzymać w sobie, zwłaszcza tych emocji szczęścia. Naprawdę bardzo wszystkim dziękuję i proszę o dalsze trzymanie kciuków.
Dziękuję za rozmowę.